piątek, 16 listopada 2012

Zawieszenie

Bardzo przepraszam, że ta notka pojawia się tak późno, ale wciąż żywiłam nadzieję, że jedna ze współautorek podejmie się napisania kolejnego rozdziału (piszemy po kolei, więc ja jeszcze nic napisać nie mogę). Niestety jak widać, od końca września nic się nie pojawia, tak więc jestem zmuszona zawiesić bloga. Przepraszam wszystkich, którzy czytali naszego bloga - mam nadzieję, że Cersei napisze coś w końcu, a wtedy ja napiszę kolejną notkę. Bo na razie nic z tego. Dziękuję tym, którzy są z nami i odwiedzają naszego bloga. Z pewnością powrócimy (przynajmniej ja), ale nie wiem kiedy. Może to trochę potrwać.
Jeszcze raz dziękuję tym, którzy wciąż czytają naszego bloga. Jesteście wspaniali.
Pozdrawiam
Nyota
PS Dziękuję bardzo mlpegasis.blogspot.com za polecenie bloga:)

sobota, 29 września 2012

SS. Samotność

Salazar wędrował przez wiele tygodni, by w końcu dotrzeć do mugolskiej wioski i się zatrzymać w jednym z pobliskich tawern. Przy dobrym trunku (którym w tym wypadku był sok, ale Salazar czasem zdobywał coś mocniejszego jak herbatę ziołową) chwalił się wszystkim jaki to on jest wszechmocny, oczywiście nie wspominając ani słowem o magii, której i tak nie używał. Po prostu zabijał wszystkich poprzez korzystanie z wyjątkowego porozumiewania się z wężami. To one odwalały za niego całą robotę.On nie brudził sobie rączek, żeby potem nie było, że go zamkną, albo spalą. Niektórzy patrzyli na niego ze zdziwieniem, bowiem jak taki dzieciak mógł być taki potężny? To niemalże niemożliwe! 
Któregoś dnia jeden z mugoli-niedowiarków kazał mu udowodnić swoją moc. Slytherin go wyśmiał, bowiem nie zdradzał zwykłym śmiertelnikom swojej tajemnicy, jednak ów człowiek go zaczął wyzywać i naśmiewać się. Jeszcze tego samego wieczora napadło na niego stado węży, a wśród nich ulubieniec Salazara, z którym trzymał się od dawna. Zawsze go miał przy sobie i traktował jak zwierzę domowe.
Slytherin nie zabawił długo w żadnej z wiosek. Szukał towarzysza, który tak samo jak ok miał czarodziejską moc. Nikogo takiego nie mogło się znaleźć w mugolskich wsiach. Poza tym mugole strasznie go prowokowali i raz już się zdarzyło, że opuścił jedną wioskę zupełnie wyrżniętą z ludzi. Oczywiście przez jego pupilka, ale tym razem chłopiec również używał zaklęć.
Był już bardzo dojrzały jak na jedenastolatka. Potrafił doskonale porozumiewać się z wężami, co jeszcze kilka miesięcy temu było dla niego zagadką. Co prawda jako pięciolatek miał taką historię, że rozmawiał z wężem, ale do niedawna uważał to za wymyślone wspomnienie, które nigdy nie miało miejsca. Ponadto od tamtego zdarzenia minęło sporo czasu, więc prawie o nim zapomniał.
Czarną magią też umiał lepiej władać. Ojciec byłby z niego dumny. Matka pewnie też, chociaż często głośno wyrażała sprzeciw co do praktykowania czarnej magii. Ojciec zawsze miał mroczne sekrety, ale tajemnica nie było to, że umiał zrobić więcej i coś potężniejszego nić przeciętny czarodziej. Z resztą gdyby nie on, to służba dawno by rozpowiedziała wszystkim co się działo w dworku Slytherinów.
Co do legilimencji, to rzadko kiedy miał możliwość posługiwania się nią. Tylko kiedy grywał w karty z jakimiś mugolakami, którzy zawsze bardzo chętnie chcieli ogrywać bogatego małoletniego. Niestety nigdy im się to nie udawało, bo Salazar nie dość, że był sprytny, to wiedział kiedy ktoś blefuje, a kiedy mówi prawdę.
Takie życie już się dawno znudziło chłopczykowi, jednak prawda jest taka, że taki tryb życia też nigdy nie był dla niego wymarzonym. Zawsze chciał pokazywać wszystkim jaki on jest potężny i nauczyć jakiegoś swojego podopiecznego wszystkiego co umie, żeby potem spokojnie umrzeć i nie martwić się o to, że czarodzieje wyginą.
Podczas jednego z ostatnich dni jego podróży zatrzymał się przy rzece w środku lasu. Nie miał ochoty już siedzieć w mugolskich knajpach, bo za każdym razem kiedy tam był to miał wielką ochotę pozabijać wszystkich na miejscu. Jednak głupi nie był. Wiedział, że szybciej by go zgarnęli i już by był na tamtym świecie.
Jego wąż pełzał sobie wzdłuż brzegu, a Salazar próbował sobie przygotować coś do jedzenia. Nieudolnie, bo nigdy nie musiał sobie radzić w takich warunkach, poza tym gosposia go karmiła. Ciemnowłosy poprosił więc węża, by ten mu coś upolował, jednak gdy pupilek wrócił z surowym mięsem, czarnooki wolał coś przywołać. Stosunkowo szybko pojawiło się obok niego jedzenie, więc wnioskował, że niedaleko ktoś rozbił obóz. Pytanie tylko czy wrogowie, czy może sojusznicy?

wtorek, 11 września 2012

RR. Różdżka

Minęło już sporo czasu, odkąd Rowena uciekła ze swojej wioski w Szkocji. Ukradła trochę pieniędzy i postanowiła, że kupi różdżkę. Uznała, że to będzie najbardziej przemyślany zakup.
Pobrzękując pieniędzmi w kieszeni, podążyła w stronę miasta. Nie miała pojęcia, gdzie jest. Jeszcze parę godzin temu płakała z powodu utraty rodziców, ale także z powodu niepewności, co do miejsca, w którym się znajdowała. Właśnie przelatywała nad jakąś rzeczką i nie miała pojęcia gdzie jest. Lecąc na wielkim kruku, ujrzała małe miasteczko. Postanowiła wylądować na jego obrzeżach (obok był las) i zakupić różdżkę.
Jej "zwierzątko" ukryło się w lesie. Rowena Ravenclaw podążyła w stronę miasta. Wędrując po jego brukowanych ulicach zastanawiała się, gdzie znajdzie sklep z różdżkami. Poza tym nie miała pojęcia, czy było to miasto mugolskie czy czarodziejskie. Starała się zobaczyć chociaż jakiś magiczny znak, ale nic. Miasteczko wyglądało na najzwyklejszą niemagiczną wioskę na świecie.
I wtedy usłyszała czyjąś rozmowę. Nie ogarnęła całego kontekstu, ale te parę słów sprawiło, że już wiedziała, co robić:
- ...a ten mugol mi powiedział "zabieraj się z tego miejsca, ty i to twoje dziwaczne zwierzę przypominające fretkę!", a ja mu na to, że "to nie jest fretka, tylko wozak!". I właśnie wtedy mój Pimpuś skoczył na tego natrętnego mugola i ugryzł go w nos, mówiąc "zabieraj się stąd łysolu!". Gdybyś tylko widział jego minę!
Towarzysz mężczyzny w wysokim kapeluszu zaczął się śmiać. Rowena szybko do nich podbiegła. Pociągnęła ich za rękawy i spytała:
- Jesteście czarodziejami?
Mężczyźni spojrzeli po sobie i jeden z nich powiedział:
- Oczywiście, że nie. Skąd ci to przyszło do głowy, dziewczynko?
Po czym ten w wysokim kapeluszu krzyknął:
- Zabieraj się stąd żebraczko! Nie wspomagamy takich obdartuchów jak ty!
Rowena wyszeptała:
- Ja też jestem czarodziejką! Szukam sklepu z różdżkami! Nazywam się Rowena Ravenclaw.
Pan, który opowiadał o wozaku, odrzekł:
- Jaką możemy mieć pewność?
Rowena przygryzła wargę i zastanawiała się, co też mogłaby im powiedzieć. I nagle wpadła na pomysł:
- Widzicie tych ludzi, tam w oddali? - Wskazała palcem na dwie kobiety z koszami, w których były ubrania i jakiegoś chłopa idącego za nimi. - Zaraz ten chłop popchnie je, aby kosze wyleciały im z rąk. Kiedy będą się nachylać, ten facet zajrzy im pod spódnice.
Mężczyźni spojrzeli po sobie z rozbawieniem, ale nic nie powiedzieli. Przypatrując się kobietom i chłopowi, po chwili ujrzeli, całą sytuację. Jeden z nich otarł czoło chusteczką i szepnął:
- Nie wiem, skąd posiadasz takie moce, ale lepiej by było, abyś ich nie ujawniała. A teraz idź do tamtego budynku, tego ze słomianym dachem, co się tak rozpada. Wejdź tam i obróć trzy razy kluczem, który będzie w zamku.
Rowena kiwnęła głową i powiedziała:
- Dziękuję.
*
Dziewczynka znalazła się na bardzo długiej i zatłoczonej ulicy. Było tam mnóstwo dziwnie ubranych ludzi i bardzo dużo sklepów. Nie chciała się wyróżniać, ale i tak nikt nie zwracał na nią uwagi w tłumie. Nagle dostrzegła mały, wąski, wyglądający dość nędznie sklepik. Był wykonany z czarnego, hebrydzkiego drewna, a złuszczone złote litery nad drzwiami układały się w napis: OLLIVANDEROWIE: WYTWÓRCY NAJLEPSZYCH RÓŻDŻEK OD 332 R. PRZED NASZĄ ERĄ. Na zakurzonej wystawie leżała na wyblakłej poduszce jedna, jedyna różdżka. Rowena pokiwała głową i weszła do sklepu. Ciekawe, skąd moi rodzice mieli różdżki, pomyślała.
Gdy przekroczyła próg, usłyszała czysty dźwięk dzwoneczka. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Był to maleńki, zupełnie pusty sklep, jeśli nie liczyć jednego krzesła z wysokim oparciem oraz biurka. Za nim piętrzyły się od podłogi do sufitu podłużne pudełka. Rowena czuła, że oddycha starocią i kurzem.
Nagle pojawił się przed nią siwy, wysoki mężczyzna o wielkich, przenikliwych oczach i szaleńczym uśmiechu.
- Dzień dobry - rzekł cicho. Rowena zamrugała i wydukała:
- Dzień dobry.
Starszy pan przeszył ją wzrokiem od stóp do głowy i powiedział:
- Pamiętam, jak twoja matka kupowała tu różdżkę, moja droga Roweno Ravenclaw. Gruszka, włos jednorożca, 9 i pół cala, giętka. To był bardzo dobry wybór.
Rowena spojrzała na niego ze zdziwieniem. Staruszek wyszedł zza biurka i wyciągnął z kieszeni długą taśmę ze srebrną podziałką.
- Która ręka ma moc? Wyciągnij ją. - Rowena pokazała mu prawą rękę. Miarka zaczęła sama mierzyć jej długość od palców do łokcia, od ramienia do podłogi i od głowy do stóp.
- Dość - rzekł Ollivander i zdjął jedno z pudełek leżących na półce. Wyjął z niego małą, brązową różdżkę. Taśma opadła na podłogę.
- Machnij - rzekł i podał ją Rowenie. Posłusznie wykonała polecenie i spowodowała, że jakaś dziwna siła trzasnęła staruszka w nos, z którego buchnęła krew.
- Nie - sapnął mężczyzna - to nie ta.
Ocierając rękawem twarz, podał jej inną różdżkę.
Po użyciu chyba pięciu tysięcy różdżek, w końcu znalazła się ta jedyna. Gdy Rowena wzięła ją do ręki, poczuła przyjemny przepływ energii, który przyprawił ją o dreszcze. Nagle rozległ się potężny błysk światła i dziewczynkę odrzuciło do tyłu. Staruszek podbiegł do niej i pomógł jej wstać.
- Nic ci nie jest? - spytał, po czym mruknął - Bardzo silna różdżka, trudno będzie nad nią zapanować...
- Nie. - Rowena otrzepała sukienkę.
- Ta jest dobra, ale będziesz musiała długo się uczyć, aby ją opanować - powiedział staruszek. Rowena pokiwała głową i wręczyła mu złote monety. Na odchodne mężczyzna powiedział:
- Orzech i szpon hipogryfa, 10 i 3/4 cala, ładna i giętka.
Rowena uśmiechnęła się niepewnie i wybiegła ze sklepu. Staruszek usiadł na fotelu i ciężko westchnął. Zastanawiał się jak to możliwe, aby różdżka wybrała sobie tak młodą czarodziejkę. Musi być bardzo inteligentna, pomyślał.
Rowena zaszła także po książkę "Standardowa Księga Zaklęć - stopień 1-3" i pobiegła do lasu. Włożyła książkę i różdżkę do torby i weszła na kruka. Wzbiła się w powietrze, na szczęście nikt jej nie widział.
*
Lecąc tak długo w przestworzach zauważyła, że nastał wieczór. Postanowiła wylądować na brzegu rzeki. Zeskoczyła z ptaka i zaczęła obmywać twarz w rzece. Była piekielnie zmęczona. Podeszła do kruka i wtuliła się w jego miękkie pióra. Zamknęła oczy. Już miała się zrelaksować i starać się zasnąć, gdy nagle usłyszała szmer. Rozejrzała się, lecz nie widziała nikogo. To tylko wiatr, pomyślała i ponownie zamknęła oczy. Szelest rozbrzmiał ponownie. Rowena wstała, ściskając w ręku różdżkę. Gdy usłyszała trzask gałązki, rzuciła się do torby, wyjęła książkę z zaklęciami i zaczęła wertować jej kartki.
- Homenum Revelio - szepnęła i wtedy ujrzała trochę starszego od niej chłopca. Miał zielone oczy i kasztanowe włosy. Uśmiechał się i celował w nią różdżką. Rowena odrzuciła długie włosy do tyłu i spytała nieśmiało:
- Kim jesteś?
Chłopiec podszedł do niej. Ravenclaw nie cofnęła się. Przybysz pokiwał głową i wycelował różdżką w jej kruka.
- Partis Temporous - powiedział spokojnie. Nagle "kruk" zaczął się zmniejszać, a tam, gdzie miał mały kuperek, pojawił się ogon. Wyrosły mu także końskie kopyta.
- Co to jest?! - wrzasnęła Rowena.
- To hipogryf - powiedział chłopiec. - Widocznie został zamieniony w kruka.
Dziewczynka usiadła na ziemi, a nieznajomy przykucnął obok niej.
- Kim jesteś? - powtórzyła pytanie.
- Lacarnum Inflamare. - Chłopiec wymówił zaklęcie i z jego różdżki strzeliły małe płomyczki.
- Możemy się teraz ogrzać - rzekł. Dziewczynka patrzyła na niego wyczekująco. Nieznajomy westchnął i powiedział:
- Nazywam się Godryk Gryffindor.


Przepraszam za tak krótką notkę, ale nie mam dużo czasu na pisanie. Wiadomo, nauka :/

sobota, 1 września 2012

Witajcie

Nie będę się tu rozpisywać, ponieważ wprowadzenie do bloga zostało już dawno napisane.
Będę pisać pod pseudonimem Cersei. Nyota przekazała mi jeden z wątków, który rozpoczęła, a mianowicie Godryka Gryffindora.
Zachęcam do czytania ;)

HH. Cudotwórczyni

Rudowłosa piękność zrywała kwiatki na łące po środku maleńkiej walijskiej wioski. Wszyscy mieszkańcy patrzyli z zachwytem na dziewczynkę, która była nie tylko urocza, ale także miała wielkie serce. Wszyscy się dziwili, że tak cudowne dziecko spotkało wielkie nieszczęście. Siedem lat temu, kiedy skończyła zaledwie roczek, jej ojciec został zamordowany. Zajmował się on importowaniem towarów z innych wiosek. Pewnego dnia po prostu nie wrócił. Ośmiolatka nie pamiętała go, a wychowywała ją matka. To po niej dziewczynka odziedziczyła kolor swoich loków, oraz przenikliwe, błękitne oczy. Tak samo jak swa córka, Helewise Hufflepuff była pomocna, uczciwa i miała uzdrowicielskie dłonie. Jej pierworodna zaś cudownie gotowała, ale również pomagała swej matce w uleczaniu.
Mała Helga Hufflepuff przybiegła do swej rodzicielki z bukietem pięknych kwiatków.
- Proszę mamusiu.
Posłała jej urzekający uśmiech i znów pobiegła na łąkę.
- Tylko nie wróć zbyt późno.
Zawołała za nią i pomachała ręką. Ach, te dzieci.
Helga i jej matka były znane w wiosce jako cudotwórczyni. Obie umiały zrobić coś z niczego, Helewise uzdrowić ludzi w tajemniczy sposób, a Helga przyrządzić najlepsze danie dla całej wioski, mając do dyspozycji tylko podstawowe produkty.
Ich wioska miała mało mieszkańców. Dwuosobową rodzinę Hufflepuff, piekarza z żoną, która zajmowała się krawiectwem, rolnika z kilkorgiem dzieci, hodowcę bydła z żoną i synem, rzeźnika, kowala, hodowcę drobiu, złotą rączkę, pastora i jeszcze kilka osób, do których czasem przyłączał się wędrowny śpiewak. Można więc powiedzieć, że byli taką większą rodziną.
Mieszkali gdzieś na uboczu Walii, daleko od innych wiosek i mieścin. Najprawdopodobniej mało kto o nich słyszał, albo po prostu nie zawracali sobie głowy tym miejscem. Wioska miała kształt koła, nie było głównej ulicy, tylko wielka łąka, a wokół niej domy. Konkretniej jedenaście domów, a każdy z nich miał mały ogródek przy wejściu. Gospodarstwa należące do rolnika, hodowców i pastora miały dodatkowo wielkie pole za domem, by kolejno: uprawiać rolę, hodować zwierzęta i organizować wesela, chrzty i odprawiać nabożeństwa. Hufflepuffowie uprawiały zioła przy wejściu, które roznosiły zapach na całą ich wioskę. Zioła te nie miały żadnych magicznych właściwości, ale odpowiednio wykorzystane mogą służyć jako lekarstwo jak i jako mocny akcent w daniu.
Magia była zakazana w tych czasach. Jednak sąsiedzi, mimo tego, że podejrzewali obie kobiety o władanie takimi mocami, nie mieli nawet zamiaru posłać matkę z córką na pewną śmierć. Przecież one zawsze były takie dobre. Nigdy by nie zrobiły krzywdy innej istocie, tylko ciągle pomagały.
Tutaj handel polegał na tym, że każdy rozdawał to, co sam produkował. Helewise leczyła wszystkich i była bardzo dobrą doradczynią, piekarz piekł chleb, hodowca bydła oddawał je do rzeźnika. Nie potrzebowali pieniędzy, chociaż kiedy nadchodził ten moment, kiedy któreś z synów lub córek ma zamiar wyfrunąć z gniazda, to udaje się do księdza, by ten przekazał wyznaczoną ilość funduszy, które po prostu leżą w wielkiej szkatule. Nawet nie jest zakluczona, bo pieniądze im nie są potrzebne w ich wiosce. A każdy, kto w jakiś sposób je zdobędzie, oddaje wszystko pastorowi. Więc uzbierało się już tam całkiem dużo funduszy, szczególnie, że mało kto odchodzi z tej wioski. 
*
- Helewise, musisz nam pomóc! Nasza córka jest ranna.
Mała Helga pobiegła za matką i jednym z sąsiadów, by pomóc uzdrowić jej koleżankę. Ranna była mała Elisabeth, z którą to Helga zazwyczaj wychodziła na dwór. Noga małej Ellie była cała we krwi, a w kolanie miała dziurę wielkości kurzego jajka. Helga jęknęła na widok spływającej krwi, ale dzielnie dotrzymywała towarzystwa przyjaciółce, trzymając ją za dłoń i powtarzając, że wszystko będzie dobrze. Mugolka była rozhisteryzowana, ale trzeba było przyznać, że to okaleczenie było dość poważne. Helewise zaczęła mruczeć zaklęcie, by rana się zagoiła:
- Volnera Sanantu. Volnera Sanantu. Volnera Sanantu.
I tak ciągle, aż w końcu nie było śladu krwi, a kolano było całe. Helewiese nie używała różdżki, chociaż posiadała taką, tak samo jak jej córka. Poza tym najczęściej używała zaklęć niewerbalnych, więc efekt był bardzo efektowny. 
 Obie panie powróciły do domu z wielkim koszem owoców od rodziców Elisabeth, ponieważ oni mieli sad w swym ogrodzie, a tylko tak umieli okazać swą wdzięczność za uleczenie jedynej córki (prócz niej, mieli jeszcze siedmioro synów). Kiedy weszły do izby zobaczyły obcego mężczyznę, który siedział przy ich stole, a obok niego krzątała się ich sąsiadka.
 - Wybaczcie, że przyszliśmy bez zapowiedzi. Panicz chciał się koniecznie zobaczyć z panienką Helgą.
Matka powitała przybysza i wyszła z sąsiadką, a mała Hufflepuff usiadła obok niego.
 - Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
 - Znałem twego ojca. Wiem, że jesteś czarodziejką.
 - Przepraszam?
W wiosce nie kryła się ze swymi umiejętnościami. Jednak nie wiadomo, czy ów mężczyzna nie polował na czarownice.
 - Jestem bratem twego ojca. Wraz z mym ojcem przeniosłem się stąd jeszcze zanim urodziła się twa matka, a wszyscy, którzy mnie znali już nie żyją. Podczas jednej ze swych podróży, napotkałem mego brata, a twego ojca. Podarował mi ten kielich z wygrawerowanym borsukiem i kazał mi go tobie przekazać, gdyż wiedział, że sam już nie zdąży tego zrobić.  Kazał mi również powiedzieć "wykorzystaj swą moc, by czynić dobro i stwórz kielich, z którego jak się napijesz, to wyzdrowiejesz". 
Helga miała łzy w oczach. Przyjęła podarek i przytuliła swego wuja.
 - Dziękuję. Zostaniesz u nas?
 - Niestety na mnie już pora. Opiekuj się matką, a kiedy przyjdzie czas, to odejdź wraz z kielichem i swą różdżką czynić dobro i nauczać innych tego, co sama potrafisz.
 - Żegnaj wuju. 
Kiedy mężczyzna odszedł, Helga wzięła kielich, poprosiła swą matkę o pomoc i obie skupiły całą białą magię uzdrowienia w podarku. I tak powstała czarka Helgi Hufflepuff.

GG. Ucieczka

W małej, obrośniętej wrzosami dolinie, w której znajdowało się niewielkie miasteczko, było bardzo cicho. Nastał późny wieczór, wszyscy siedzieli w domach i zaparzali herbatę, jedli kolację lub czytali książki. Było bardzo ponuro, zaczął padać deszcz.
W miasteczku była jedna droga, po której obu stronach stały niewielkie domy. Miejscowość ta była na uboczu, toteż nikt tam się nie zapuszczał. Tak więc mieszkańcy żyli własnym życiem, mieli mały plac targowy (także mieszczący się przy drodze), kościół i cmentarz. Było tam spokojnie i cicho, wszyscy się znali i  darzyli sympatią oraz szacunkiem.
Życie mieszkańców było tak regularne i właściwe, jakie tylko można było sobie wyobrazić.
Z samego rana wszyscy szli do małego kościółka.
Później, prawie każdy szedł na cmentarz, bowiem nie przyjeżdżali tu nowi ludzie - tutaj żyło się z pokolenia na pokolenie w tym samym domu.
Następnie rozchodzono się do domów i przygotowywano się do południowego targu. Niektórzy mężczyźni szli do pracy w innych miasteczkach, aby trochę sobie dorobić.
O godzinie dwunastej (o której informował pastor dzwoniącym głucho dzwonem) prawie wszyscy schodzili się na plac targowy i handlowali tym, co mieli. Niektórzy sprzedawali warzywa i owoce, inni pieczywo i mięso, jeszcze inni przedmioty codziennego użytku, a jeszcze inni rzeczy przydatne w gospodarstwie domowym.
Na targu można było być do późnego wieczora, ale zazwyczaj wszyscy zwijali się przed zachodem słońca.
Wieczorem mężczyźni, którzy pracowali "za granicą miasteczka" wracali do domów. Tam każda rodzina zjadała kolację. Dzieci później kładły się do łóżka, mamusie opowiadały im o tym, jak ojcowie wrócili z wojny i jakie mieli wspaniałe przygody (oczywiście wszystko to było lekko podkoloryzowane). Tatusiowie natomiast kładli się do łóżek zmęczeni pracą i czekali na żonę.
I tak mijały dnie za dniem. Wszystko mogłoby się wydawać proste i szczęśliwe.  Nikt im nie zawracał nimi głowy, nikt do tego miasteczka nie zaglądał. Ot, takie życie spokojnych i normalnych ludzi.
Ale nie.
Ci ludzie byli czarodziejami. Mieli różdżki, a mugole gdyby ich zauważyli, ludzi wymachujących patykami pomyśleliby, że mają doczynienia z czubkami. Ale właśnie - nikt tutaj nie przyjeżdżał. A nawet jeśli by się tutaj zapuścił, to na wioskę zostało rzucone specjalne zaklęcie sprawiające, że przejeżdżający tędy na koniu  mugol,  ujrzałby po prostu wrzosowiska, na których stałyby trzy zdezelowane chatki. Nie zwróciłby na nie większej uwagi i pojechałby dalej.
Tak więc życie w czarodziejskiej wiosce toczyło się tak samo już od pokoleń.
Ale osoba idąca po dróżce teraz, w deszczu, była odmieńcem. Nigdy nie chciała być taka jak inni, chciała zrobić coś, co pozwoli jej wybić się z tej beznadziejnej przeciętności, z tego obrzydliwego miasteczka. Dlaczego musiała być jednym z tych szarych ludzi, których życie toczy się według określonego schematu? O nie, nie mogłaby pozwolić na to.
Osoba ta miała na głowę zarzucony ciemnobrązowy kaptur, odziana była w długi płaszcz sięgający do samej ziemi. Sunęła powoli po drodze, przeklinając swój los. A miała tylko jedenaście lat.
Chciała uciec z tego miejsca i zrobić coś tak wspaniałego, że zostanie sławna na zawsze.
- Może jakiś pojedynek z wielkim czarodziejem? Musiałbym się podszkolić - mruknęła i zdjęła kaptur. Miała długie kasztanowe włosy i zielone oczy. Właśnie weszła do domu.
- Witaj matko - powiedział cicho chłopiec. Jego matka siedziała na krześle i szlochała. Podszedł do niej i spytał:
- Co się stało?
Wydukała przez łzy:
- Twój ojciec nie żyje. Zabili go mugole. Pojechał na naszym Stasiu do miasta, aby znaleźć nową pracę. Wiesz, może jakaś pomoc, garncarstwo czy coś tam. Schodząc z konia, wypadła mu różdżka zza pazuchy. I złapali go. Ukamieniowali go.
Ukryła twarz w dłoniach. Chłopiec zacisnął zęby, ale nic nie powiedział. Zastanawiał się, co się stało ze Stasiem, ich koniem.
Po długiej chwili milczenia, matka powiedziała:
- Chyba pójdę się położyć.
I poszła do swojej sypialni. Zamknęła drzwi, a chłopiec usłyszał jej cichy szloch.
Podążył do swojej izby. Tam wyciągnął spod łóżka  tiarę. Była to tiara najważniejsza dla całej rodziny, jedyna pamiątka po przodkach. Była stara i postrzępiona, ale dla nich miała znaczącą wartość. Nałożył ją na głowę i wziął kartkę. Nabazgrał na niej ołówkiem parę słów i wszedł po cichu do sypialni matki. Zostawił ją na jej stoliku, rodzicielka już spała.
Poszedł do spiżarni i wyjął parę konfitur, wziął pajdę chleba, potężny kawał wędzonego baleronu, kawałek pieczonej kaczki. Włożył to wszystko do skórzanej torby, którą przewiesił przez ramię. Wsypał jeszcze do niej garść orzechów i bakalii i wziął kilka jabłek. Po namyśle postanowił, że weźmie różdżkę matki. Znał dosyć dużo zaklęć i uznał, że sobie poradzi. A matka zrobi sobie nową, pomyślał.
Wkroczył jeszcze do swojej sypialni i wziął parę ubrań na zmianę. Tak gotowy wyszedł, nie oglądając się za siebie. Owinął się szczelniej płaszczem i założył szalik. Tiara skutecznie chroniła go przed deszczem, mimo tego założył jeszcze kaptur. Przeklinając brzydką pogodę, ruszył na północ. Nie wiedział dokąd idzie, ale chciał być jak najdalej od tego miejsca.
Miał wyrzuty sumienia, że zostawił matkę samą, w dodatku bez różdżki. Ale on musiał odejść. Nie wytrzymałby jeszcze jednego dnia, wiedząc, że niczego nie zdoła zrobić. Jego ojciec by go szukał, matka nawet nie miałaby siły. A teraz, gdy nie było ojca... musiał wykorzystać okazję. Kochał go, tak jak matkę. Tęsknił za ojcem. On zawsze wyciągał go z kłopotów, uczył nowych zaklęć. Był jego rodzicem, a jednocześnie przyjacielem. Bo w tej wiosce, choć było dużo dzieci, to on nikogo nie lubił. Wydawali mu się tacy nijacy, bez emocji, bez marzeń.
A on w końcu ucieleśnił jedno ze swoich. Miał zamiar znaleźć innych czarodziejów i dołączyć do ich społeczności. Wiedział, że jest wystarczająco silny, odważny i sprytny, aby to zrobić. Chciał być kimś wielkim, chciał nauczyć się najpotężniejszych zaklęć, być najsilniejszym czarodziejem świata.
Ów chłopiec zwał się Godryk Gryffindor.

piątek, 31 sierpnia 2012

SS. Podróż

Zagłębiając się w las na obrzeżach Anglii, mijając kilka małych stawów pełnych kaczek oraz ryb, można zauważyć małego chłopca siedzącego na drzewie. Obserwował on lisa czającego się na swoją zdobycz, którą dzisiaj był mały zajączek. Stworzenie nie wyczuwało zagrożenia, więc skubało trawkę nie mając pojęcia, że zaraz samo stanie się obiadem. Sprytny rudzielec zrobił szybkie kółko wokół swej ofiary, biegnąc, specjalnie potrącił swoją łapą kamień, by stworzonko zwróciło szczególną uwagę na to miejsce i nie zauważyło czającego się drapieżnika za plecami. Po chwili lis zajadał swój posiłek na ten dzień.
Salazar Slytherin poczekał aż spryciula się pożywi i pobiegnie dalej, a sam będzie mógł spokojnie zsunąć się z drzewa i wrócić do domu na własny posiłek. Trzeba było przyznać, że drapieżca zrobił wrażenie na chłopcu. Spryt i przebiegłość, to były cechy, które respektował i sam się nimi charakteryzował. Jeśli kiedykolwiek miał mieć podopiecznego, to tylko z takimi cechami.
Jedenastolatek wracał tą samą drogą, którą tutaj przybył. Dzisiejszego dnia oddalił się od domu o wiele bardziej niż zazwyczaj. Zerknął na słońce, które zbliżało się ku zachodowi, po czym pobiegł, ile miał sił w nogach, by jak najszybciej opowiedzieć ojcu o dzisiejszym dniu. Postanowił, że następnego dnia pójdzie jeszcze dalej, by mieć kolejną opowieść, dla swoich rodziców. Oni zawsze słuchali z uwagą o tym co mu się przydarzyło, co widział i jakie ma plany na jutro. Chociaż matka zawsze mu zwracała uwagę, żeby nie mówił z pełnymi ustami, ale i tak wiedział, że z przyjemnością pytała o każdą minutę jego niesamowitych wypraw.
 - Mamo! Tato!
Wbiegł z radością do izby, w której powinni stać jego rodzice i chwycić go w ramiona. W każdym razie matka, bo ojciec ograniczał swe uczucia do pogłaskania Salazara po głowie. Już miał wtulić się w suknię swej rodzicielki, wtopić się w charakterystyczny zapach jej perfum i poczuć szorstką dłoń ojca na swej głowie, jednak nic takiego się nie przytrafiło. Mało tego. Ledwo co wyhamował i nie wpadł na stół, przy którym siedział tylko jego ojciec.
 - Gdzie mama?
 - Poszła razem ze służącą kupić ci prezent.
 - Kłamiesz!
Intuicja podpowiadała Slytherinowi, że jego ojciec nie chciał mu powiedzieć prawdy. Z resztą nie był głupi. Zauważył, że wszyscy służący są na terenie posiadłości. Pięciu ogrodników, trzy pokojówki, lokaj, jego guwernantka, ochmistrzyni, dwie kucharki oraz zastępca ojca i towarzyszka matki, chociaż ta, nieudolnie próbowała się ukryć za drzwiami kuchni.
 - Gdzie mama?
Thurstan Slytherin nawet nie wstał od stołu, tylko spojrzał na syna i rzekł bez ogródek:
 - Zabrali ją. Jutro pewnie przyjdą także po nas. Dlatego musisz uciekać.
Łzy stanęły w oczach Salazara. Parszywi mugole. Śmieli tknąć jego matkę. Skazali go i jego ojca na opuszczenie kraju. A to wszystko przez niesamowite zdolności jakie posiadali. Po prostu zazdroszczą. Im i innym czarodziejom. Bo sami nie posiadają magicznych umiejętności. Plugawi mugole! 
*
 Niemalże od razu spakowali swoje rzeczy i wynieśli się ze swojego domostwa. Przedtem jednak Salazar był świadkiem, jak jego ojciec rzuca na służbę jakieś zaklęcie. Podobno mają nie pamiętać, że istnieją takie osoby jak Salazar i Thurstan Slytherin. Wędrowali kilka dni. Zaszli o wiele dalej niż jedenastolatek podczas swych wędrówek. Rzadko kiedy się zatrzymywali. W nocy próbowali odpocząć, ale zawsze kończyło się to tak, że po godzinie wstawali i szli dalej. Kiedyś chłopiec zapytał swego ojca:
 - Dlaczego po prostu się nie deportujemy? 
 - Przecież nie wiesz, czy miejsce, które wybierzesz jako swój cel, jest bezpieczne.
I tak zmierzali dalej, a jako swój cel wybrali wolność.
Nocami Salazar miał zwyczaj patrzeć się w gwiazdy. Każda z nich to była dla niego obietnica do spełnienia. Pierwsza: pomścić matkę. Druga: nękać mugoli do końca życia. Trzecia: za nic w świecie nie dzielić się mocami z niemagicznymi istotami. Miał zamiar spełnić każdą obietnicę, nawet jeśli miałoby go to kosztować wiele poświęcenia. A jego ambicja tylko go w tym podtrzymywała.
Po trzech pełniach zaczęło już się robić coraz zimniej. Liście z drzew opadały, a noce stawały się coraz dłuższe. Niedługo zacznie sypać śnieg, a zwierzęta, na które do tej pory polowali, zapadną w sen zimowy. W takim wypadku należałoby znaleźć schronienie, ale jego ojciec nawet nie chciał słyszeć o dłuższym postoju. 
 - Przecież już nam depczą po piętach! Jeśli się zatrzymamy, to nas spalą na stosie! Mam moc, ale bez twojej matki nie jestem na tyle potężny, by nas ochronić. 
To samo zdanie słyszał za każdym razem, kiedy poruszał temat postoju. Co prawda młodzieniec nie był zmęczony, ale martwił się o swojego ojca, któremu już coraz częściej brakowało tchu. Zauważył również, że znacznie zwolnili, a Thurstana czasem atakował mocny kaszel. Jednak robi się coraz chłodniej, a oni mają ograniczoną ilość ubrań. Łatwo o przeziębienie. Magii nie mogli używać zbyt często, bo zostaliby namierzeni. Do tej pory, podczas swej wędrówki, zaklęć użyli tylko dwa razy. Pierwszy, żeby przywołać dwa łuki i strzały (z czasem nauczyli się wykonywać własne), a drugim razem, aby znaleźć odpowiedni kierunek, bo wstąpili do bardzo krętego lasu (po tej sytuacji zrobili sobie kompas). 
Jednak jesień i zima minęły bardzo szybko i nastała piękna wiosna. Rośliny i zwierzęta budziły się do życia, by po chwili zostać upolowanym i zjedzonym. Wody też mieli dostatek, bo od pewnego czasu szli wzdłuż rzeki, w której pływały nawet szczupaki. Pewnego, wyjątkowo słonecznego dnia, Thurstan usiadł na kamieniu i rzekł:
 - Synu, dzisiaj jest nasz upragniony dzień. Częste zamiecie śnieżne, które w tym roku były bardzo groźne, trochę opóźnią znalezienie nas, a ciepło tak doskwiera, że nie mam siły iść dalej. Rozbijemy obóz i odpoczniemy, a wyruszymy dopiero, kiedy świt nastanie. 
Cały dzień na zregenerowanie sił! Salazar będzie musiał się wyspać, by znowu się tułać przez wiele pełni księżyca. Ledwo położył się na miękkiej i świeżej trawie, znużył go sen.
*
 - Synu! Synu! Zbudź się! Musimy uciekać.
Nie trzeba było więcej dodawać. Salazar chwycił w rękę swoją torbę i biegł przed siebie. Dość często oglądał się, by zobaczyć, czy jego ojciec nadal jest za nim. Po jakimś czasie zauważył, że ten znacznie zwolnił, a nawet się zatrzymał, więc cofnął się do niego.
 - Ojcze! Nie zostawaj! Oni przecież są blisko. Słyszę ich! 
Panikował. Nie chciał stracić również ojca. Pociągnął go za ramię i próbował biec, trzymając go ciągle za rękę. Jednak nie odnosił większych sukcesów. 
 - Ojcze, dasz radę! Musimy uciec. Potem odpoczniesz!
 - Zostaw mnie tutaj.
 - Nie mogę ojca zostawić! Ojciec zginie!
 - I tak mój koniec jest bliski. Uciekaj!
 - Nie mogę!
 - Rób co każę! 
 - Dobrze ojcze.
 - Słuchaj mnie Salazarze bardzo uważnie. Biegnij dalej na północ. Tam jest więcej czarodziei. Rozpoznasz ich intuicyjnie. Znajdź ich i sprzymierz się. A na dowód, że sam jesteś czarodziejem, masz oto moją różdżkę. Korzystaj z niej rozsądnie.
 - Ależ ojcze...
 - Zatrzymaj również ten medalion. Należał do twojej matki. Szanuj go i przekaż następnym pokoleniom. I pamiętaj: mugole zabrali ci rodziców. Nie pozwól, żeby kiedykolwiek zabrali też twój skarb: moce. Bo jeśli któryś z nich zacznie uczyć się magii, to ten świat czeka zagłada. I nie będzie już niczego, w czym my bylibyśmy od nich lepsi! Bo to tylko plugawi mugole! I żaden z nich nie jest taki jak ty. Pamiętaj!
 - Dobrze ojcze.
 - A teraz biegnij i nie pozwól się złapać!
Po tych słowach Salazar ruszył przed siebie. Wcześniej jednak schował podarki od ojca, żeby się nie zgubiły. Nadal w jego głowie rozbrzmiewały słowa jego ojca. Nie chciał się z nim żegnać. Powinien umrzeć razem z nim. I właśnie chyba to spowodowało, że zawrócił. Jednak pojawił się za późno. 
Kilkoro ludzi zdążyło już rozpalić stos na środku polany. Salazar wszedł na pobliskie drzewo i obserwował wszystko. Nie znał zaklęcia uśmiercającego, którym mógł ich powstrzymać. Z resztą, gdyby zabił jednego, to ujawniłby swoją kryjówkę. Miał trzy opcje. Pierwsza: uciec stąd, druga: dać się również spalić. I ostatnia: obserwować w milczeniu i czekać na genialny plan. 
Egzekucja minęła dość sprawnie. Salazar nie musiał zbyt długo obserwować cierpienia swego ojca. Teraz mugole rozbili obóz obok stosu i nie zapowiadało się, żeby mieli zamiar stąd iść. To dobrze. Miał więcej czasu na obmyślenie zemsty. Tylko co on może zrobić nie ujawniając się?
I w tym samym momencie usłyszał głosik.
Możemy się przydać. 
Przestraszony rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył niczego, prócz gałęzi. 
Mamy własne porachunki z tymi istotami.
Znów się rozejrzał. I znowu niczego nie zauważył.
Daj tylko znak, a pozbędziemy się ich.
I wtedy go zobaczył. Gruby i bardzo długi wąż spełzał z gałęzi naprzeciw niego. A za nim kolejne trzy. Wszystkie syczały i czekały aż on przemówi, a raczej zasyczy. W języku wężów, który nie zwróci zbytniej uwagi tych mugoli na dole. W przeciwieństwie do słów wypowiedzianych po angielsku. Salazar się nie wahał:
Zabić.
*
To co się działo potem często wracało do głowy Slytherina. Był zadowolony z siebie, że pomścił ojca i możliwe, że matkę również. Kiedy tamci mugole już nie żyli, to zszedł z drzewa i przeszedł po nich, by dalej iść spokojnym krokiem na północ. Nie uciekał teraz, bo jego zabójcza broń czaiła się w każdych zaroślach. Nocą przystawał i jak zwykle obserwował gwiazdy.
Czwarta: nie dopuścić mugoli do magii. Piąta: znaleźć sprzymierzeńców. Szósta: spełnić prośby ojca. Siódma: pamiętać.